Po ukończeniu Korpusu Kadetów nr. 2 w Rawiczu V 1937 r. – wstąpiłem do Szkoły Podchorążych Łączności w Zegrzu. i W roku 1939, po ukończeniu drugiego rocznika, jako plutonowy podchorąży; zostałem skierowany na praktykę do Piątego Batalionu Telegraficznego, który stacjonował w Krakowie przy ul. Rajskiej, w pobliżu rynku. Tam została mnie wojna. Muszę stwierdzić, że my, młodzi podchorążowie z tamtych lat właściwie byliśmy odsunięci niemal całkowicie od polityki, zresztą nie interesowała ona nas zbytnio – byliśmy apolityczni.
Mieliśmy głowy zaprzątnięte nauką, dziewczynami, mundurem, szablą, ostrogami, długimi butami „z wysoką szklanką”, od „Hiszpańskiego”, które musiały błyszczeć jak szkło. Byliśmy też zarozumiali, butni, upojeni Ojczyzną, które zrodziła się razem z nami, była przecież noszą rówieśniczką. Mieliśmy tyle lat, co O N A. Upajaliśmy się polskim orłem w koronie na czapkach í miejscach publicznych. Polskim językiem w szkołach. Dumną Rzeczpospolitą Polską. Wierzyliśmy bezgranicznie w Rydze Śmigłego “jesteśmy silni, zwarci, gotowi”, że „nie oddamy nawet guzika”. Naszą wiarę potwierdzały wiadomości o nowościach uzbrojenia armii, nowe samoloty bombardujące „Łosie” – najnowocześniejsze W Europie, pistolety „VIS” z rzemienną plecionką na szyję, nowe, doskonałe wozy techniczne wojsk łączności, radiostacje EKD i RKGA.Tak naprawdę w wojnę nie wierzyliśmy. Nie wierzyliśmy, ze „Niemiec się odważy, myśleliśmy o niej, czuliśmy ją trochę w powietrzu, ale jako coś dalekiego, mglistego, no i niezbyt groźnego. Mówię głównie o moich nastrojach i nastawieniu, ale też tak samo myślała, jak, mi się wydaje, większość moich młodych kolegów.
Kraków
1 wrzesień 1939 roku, w Batalionie Telegraficznym w Krakowie zaczął się jak inne, pobudką o godz. 6°°. Nie było jeszcze wówczas głośników na korytarzach i na halach, żadne wieści o tym, co już się stało, wraz z pobudką do mnie nie dotarły. Jak zwykle – poszedłem się golić do umywalni. Na przeciw okna znajdującego się obok lustra, po drugiej stronie naszego koszarowego dziedzińca było ślepa ściana wysokiego budynku, szara, bez okien. Widok z okna nie był więc ciekawy.
W pewnej chwili usłyszałem ryki przelatujących samolotów i odgłosy strzałów, to się zbliżały, to oddalały. Goląc się – zdążyłem pomyśleć: to chyba ćwiczenia…, lecz odczułem jednocześnie podniecenie, lekki niepokój… w tej chwili ślepą ścianę za oknem przecięła linia odprysków tynku, spowodowanych serią pocisków karabinu maszynowego zbliżającego się samolotu. Niepokój błyskawicznie zmienił się w pewność: to wojna w koszarach ogłoszono alarm. Usłyszałem syreny.
Mobilizacja trwała nie całe trzy dni. Dostałem przydział do 56 kompanii dywizyjnej łączności „Zośka” jako dowódca trzeciego plutonu łączności. Dowódcą kompani został mianowany por.Krawc szczupły, młody, rozsądny, zrównoważony, opanowany. Poza nim – jedynym zawodowym żołnierzem byłem ja. Reszta dowódców i załogi to byli rezerwiści. Dużo ich było, przynajmniej w moim plutonie ze wschodnich Kresów, głównie Białorusini. Chyba im właśnie zawdzięczam życie. Ale o tym później. Byłem wiekiem najmłodszy w plutonie, a może w kompanii. Plutonowy podchorąży wojsk łączności. Rozkaz Naczelnego wodza o mianowaniu wszystkich podchorążych – absolwentów drugiego rocznika szkół oficerskich /”podchorążówek”/ do stopnie podporucznika – do mojej jednostki w czasie całej kampanii wrześniowej nie dotarł.
Dostaliśmy tabliczki identyfikacyjne na tasiemkach. Były to owalne, aluminiowe blaszki z numerami í nacięciami, ułatwiającymi ich przełamanie. W wypadku śmierci – tabliczkę trzeba było przełamać część z tasiemką należało przekazać do wyższej jednostki, a pozostałą część wkładało się do ust zabitego. W czacie mobilizacji nalotów na Kraków było kilkanaście. Na polecenie dowódcy przyprowadziłem z Krakowskich Błoni samochód dla dowódcy kompanii. Jak pamiętam był to biały samochód D.K.\V. z przerzutką biegów w postaci dźwigni na przedniej desce. Po drodze spotkał mnie nalot, ale samochód przyprowadziłem szczęśliwie. Te samochody były rekwirowane ludności cywilnej dla potrzeb wojska. W czasie kilkudziesięciu godzin mobilizacji zdążyłem też pożegnać się z dziewczyną, które poznałem w 'czasie praktyki, na krakowskim deptaku. Pluton 56 Kompanii Dyw. Łączności, którego zostałem dowódcą to duża jednostka. Składało się na nią około’4o ludzi, pięć koni wierzchowych, l4. koni taborowych, 6 wozów technicznych, jeden wóz taborowy. Niestety nie dostaliśmy pięknych, nowoczesnych ogumionych wozów technicznych łączności, które podziwialiśmy w Zegrzu. Mieliśmy zwykłe, chłopskie furmanki /”podwody”/, z dwukonnym zaprzęgiem, na które ładowało się skrzynie ze sprzętem, bębny z kablem, tyczki. Wozy te służyły jednocześnie jako środek transportu wojska – trzech sekcji telefonicznych. Na każdą sekcję przypadały 2 wozy. Na wozie taborowym przewoziło się zapasowy sprzęt, środki opatrunkowe zapasowe racje żywności. Radiostacji nie mieliśmy. 'Konie wierzchowe posługiwały dowódcy plutonu, jego luzakowi / t.j. coś w `rodzaju ordynansa, do obowiązków, którego należała opieki nad końmi dowódcy i własnym/ oraz dowódcom sekcji.
Droga pierwsza – szlak bojowy Kraków – Lwów
I tak 3-go września nad wieczorem wyruszyliśmy na wschód. Ciągłe naloty dzienne na masy przemieszczających się wojsk oraz falę uciekinierów zmusiły nas do posuwania się do zmroku do świtu. Noce tego wrześniu były bardzo ciepłe i pogodne. Ludzie drzemali na wozach. W dzień biwakowaliśmy w lasach. Poruszaliśmy się marszem ubezpieczonym, z ciągłym z niebezpieczeństwem spotkania wroga. Na biwakach wystawialiśmy czaty, nie paliliśmy ognisk. W czasie marszu na wschód mój pluton stanowił jedynie człon kolumny większej jednostki – o jakiej sile – nie wiedziałem. W czasie marszu nie dane mim było stoczyć żadnej większej potyczki. Mieliśmy jedynie kilka drobnych starć wymiany strzałów z oddziałami í patrolami zwiadowczymi wroga. Towarzyszyły nam stale fale uchodźców. Kiedyś o świcie, wśród uchodźców powstała panika spowodowana plotką, biegnącą błyskawicznie od czoła: gaz . Przyczyną tego fałszywego alarmu były powstają ce oświcie nad bagniskami poranne opary. Ludność cywilna – uciekinierzy wpadli w panikę uciekali z powrotem, powstał chaos i zamieszanie. Wojsko posuwało się spokojnie dalej. Mieliśmy maski przeciwgazowe. W czasie marszu kontrolowaliśmy podejrzane osoby, kręcące się w zbytniej bliskości jednostek i sprzętu wojskowego. Napływały, wiadomości o licznych dywersantach, towarzyszących wojsku, co zresztą było prawdą. Podejrzanych przekazywało się do wyższych dowódców. Żadnych samosądów nie było. W czasie jednej z takich rewizji zarekwirowałem podejrzanemu piękny, damski pistolet małego kalibru, z rękojeścią obłożona masą perłową, w zamszowym, miękkim futeraliku. Przeznaczyłem go na prezent dla mojej obecnej żony / wówczas – dziewczyny/, „po wojnie”. Stało się inaczej… `
I tak, po około 7 dniach nocnego marszu, bez żadnych strat w ludziach, koniach i sprzęcie, dotarliśmy do Lwowa. Nie pamiętam dokładnie, jaka to była data. Kilka słów o nastrojach, moich własnych i podporządkowanych mi ludzi Własne odczucia się nie zmieniły. Nadal wojnę traktowałem jako przygodę – stan, dla którego żyłem. Który przecież, po 5 latach pobytu w Korpusie Kadetów i 2 latach w Szkole Podchorążych stała się zawodem. A więc naprawdę żadnych lęków. Naprawdę żadnych – załamań. Naprawdę żadnej utraty wiary W zwycięstwo. To było coś, i czego podświadomie, powtarzam, i w podświadomości się oczekiwało. Coś, co pozwalało na sprawdzenie się. Przecież dla tego właśnie, aby to przebyć, przeżyć, aby być w tym – żyłem i przygotowywałem się przez ostatnie siedem lat. To był żywioł, który oszałamiał, upaja. W tym była nawet radość. Radość pewnego zwycięstwa, Inaczej być nie mogło. Pogoda, spokój i humor nie opuszczały mnie ani na chwilę aż do tragicznego dnia, tragicznej godziny, która nadeszła 22 września Kiedy nagle w jednej sekundzie załamało się wszystko. Ale nie. załamało się na długo…
A moi ludzie? Nie wiem dokładnie co przeżywali. Ale zewnętrznie stanowili świetnie zgraną grupę, spokojną, nawet pogodną. Nie stwierdziłem żadnych oznak strachu, niewiary. Wojna – to wojna. Czułem, że mi ufają, są posłuszni, nawet zdyscyplinowani, odnoszą się do swego dowódcy- bardzo bezpośrednio, z ufnością i szacunkiem. Choć byłem przecież najmłodszy wśród nich. A może właśnie i dlatego çzułem, że mnie polubili. I wiem obecnie, że temu właśnie zawdzięczam życie. ” Tacy byli do końca. Do 22 września.
Lwów
We Lwowie zatrzymaliśmy się w koszarach przy ul. Kurkowej. Pamiętam obszerny dziedziniec i budynek, w którym musieliśmy się zaraz schronić przed nalotem. Nie wiem, jakie to były koszary, jakie oddziały tam stacjonowały do czasu wojny. Tego samego dnia mnie wraz z moim plutonem, odkomenderowano do samodzielnej pracy do gmachu Dyrekcji Kolei Państwowych na ul. Zygmuntowską / nie wiem, może pomyliły mi się nazwy ulic, ale występowały tam, Kurkowa i Zygmuntowska. Otrzymałem zadanie utrzymywania, względnie – dublowania liniami polowymi łączności kolejowej, uszkodzonej w wyniku działań wojennych. Z satysfakcją i zadowoleniem zabrałem się, do organizacji i realizacji postawionego mi zadania. A więc rozpoznanie terenu – działaniu. Wyznaczenie wart, posterunków, patroli roboczych. Zakwaterowanie ludzi, koni. Konserwacja sprzętu. Na kwaterę dla siebie wybrałem pokój na ostatnim piętrze / było tych pięter cztery albo pięć?/. Obok łącznik. Na strychu czy też nad budówce dachowej – obserwator. Ludzie, ze względu na konie, wozy í sprzęt – na parterze. Tam też centrala telefoniczna.
Wyżywienie dowożono nam z ul. Kurkowej. Ruszyły w teren patrole do budowy i konserwacji polowych linii telefonicznych Mówiąc językiem tamtych czasów – było „klawo”. Bo nie wiedzieliśmy, nie docierały do nas wiadomości o sytuacji na frontach walki. Uważaliśmy że przemarsz na wschód niektórych oddziałów, w tym i naszego, stanowi normalna tezę przegrupowania wojsk. Ponadto, jak wiedziałem z taktyki moja jednostka macierzysta- dywizyjna kompanie łączności działa na szczeblu sztabu dywizji, a więc brak bezpośredniego styku z nieprzyjacielem uważałem za rzecz normalną. Do boju właściwie wchodzą kampanie, bataliony, pułki – lecz nie dywizje.`A naloty powietrzne i ogień artyleryjski nas nie przerażał. Ot, wojna. Nie ma co schylać głowy, bo í tak się nie. zdąży Swoją kwaterę urządziłem jak przystało na „młodego pistoleta potencjalnego bohatera. A więc przy łóżku polowym – siodło na drewnianym koźle, szabla. Pod ręką na stole – lornetki, zegar, mapy, telefon polowy. Brak było tylko tradycyjnej manierki z gorzałką, zresztą nie znałem jeszcze wtedy dobrze smaku wódki.
Nie pamiętam którego dnia, ale wkrótce po naszym dotarciu do Lwowa podeszły do miasta oddziały niemieckie i zajęły pozycje ` od zachodniej strony. Z mojego punktu obserwacyjnego widać ich było jak na dłoni. Rozpoczął się, obstrzał artyleryjski, obustronny. Ataków – lotniczych właściwie nie było. Nie było też żądnych ciężkich bitw, natarć, obrony według stalingradzkich wzorów. Ot, utarczki portali, oddziałów zwiadowczych i systematyczny, nie huraganowy obstrzał artyleryjski, znoszący. wyżej wzniesiono piętra budynków, wieże, mogące stanowić punkty obserwacyjne. Ogień nękający ,zgrupowanie wojsk í stanowiska artylerii.
Swoją kwaterę musiałem przenieść o kilka pięter niżej. I tak znowu żyło się kilka dni. Niemal sielanka. Ludność miejscowe była do nas ustosunkowana życzliwie. Dziewczęta przynosiły konfitury, ciasta własnej roboty í wypieki. Haftowały pamiątkowe chusteczki. Powstawały, rodziły się sympatie i płomienne miłości aż po grób – a nawet poza grób. Romantyka. Sielanka.
I znów, nie pamiętam, którego dnia – nadciągnęła Armia Czerwona i zajęła pozycje od strony wschodniej miasta. Nie wiedzieliśmy co to oznacza. Nie znaliśmy żadnych tajnych układów, niemiecko-rosyjskich. Armia czerwona nie nacierała na miasto, nie podjęła żadnych działań zaczepnych, po prostu zapadła poza granicami miasta. Z mojego punktu obserwacyjnego” widać ją było dobrze. Po kilkunastu: godzinach nasza czujność zmalała, oswoiliśmy się z widokiem „bolszewików”. Podświadomie zaczęliśmy myśleć o nich jak o przyjaciołach, którzy przyszli, aby powstrzymać armię niemiecką. Później dowiedzieliśmy się, że istotnie po to przyszli, lecz nie jako nasi przyjaciele, niestety… . Tak było chyba 2 – 3 dni. Życie płynęła normalnie. Wszystko szło jak w zegarku, według szczegółowego planu i rozkładu zajęć. Kilku członków patroli, lekko rannych, opatrzono bez interwencji lekarza. Nikt nie zginął.
Ultimatum
Dnia 21 września zamilkły działa, ogień artyleryjski obustronnie przerwano. Zapadła niepokojąca cisza i bezruch, sprzyjający domysłom i wróżbom. Rozeszła się wieść – plotki, że Niemcy postawili „ultimatum”, żądające bezwzględnej kapitulacji Lwową do godz. 12°° dnia 22 września Jeżeli do tego czasu nie nastąpi bezwarunkowa kapitulacja Lwów zostanie-zrównany z ziemią”.
Czekaliśmy w pełnej gotowości bojowej, W ciszy napięciu, które wzmagało się z upływem czasu. Minął dzień, noc i ranek. Nadeszła godzina 12 °°. Padł pojedyńczy strzał armatni i nastąpiła cisza. Po kilku czy też kilkunastu minutach przybiegł do mnie zdyszany, lecz rozradowany żołnierz z punktu obserwacyjnego.. ” Panie podchorąży Niemcy się wycofują! Przestraszyli się szwaby! Niemcy odstępują! Wygraliśmy” Oczekując niespodzianek, zagrożeń nieszczęść od zachodu zapomnieliśmy o wschodzie. A tam też przecież rozpoczął się wzmożony, ruch. Lecz my, pluton łączności 56 kompanii dywizyjnej „Zośka ’- tego nie widzieliśmy. Całą naszą uwagę koncentrowały wycofujące się oddziały niemieckie. Po dalszych kilkunastu minutach radości ze zwycięstwa – przybiegł goniec z batalionu. „Panie podchorąży, z rozkazu dowódcy kompanii, por.Krawca – proszę zwinąć pluton i przemieścić do miejsca postoju kompanii, do koszar na ul. Kurkową. ` Wydałem odpowiednie rozkazy. Ludzie pracowali szybko, z zadowoleniem, nawet radością. Zwinięto centralę telefoniczną, linie polowe, posterunki. Czyszczenie koni, broni, sprzętu, porządkowanie wozów, oporządzenia osobistego. Wszak zwycięzcy muszą wyglądać dziarsko, schludnie, elegancko.
Ruszył mój dzielny pluton ulicami miasta Lwowa z ul. Zygmuntowskiej- na ul. Kurkową wyglądał imponujące. Ja na czele, na koniu – dumny, szabla przy siodle, obok konny luzak. Dalej sekcje, na czele każdej konną dowódca, dalej wozy ze sprzętem i wojskiem. Szyk, jak na paradzie. To jedzie zwycięskie wojsko! – Rozglądając się dumnie z konia dookoła trochę byłem zaskoczony, że nikt nas nie podziwia. Nie tworzą się wiwatujące grupki -przechodniów, a w szczególności dziewcząt. Wszyscy gdzieś się śpieszyli, zaaferowani, przemykali się chyłkiem jakby nas nie widzieli. Co gorsza, przejeżdżając przez jakiś plac spostrzegłem farbowane sklepy, wybite wystawy, witryny, a nawet splądrowane ciężarowe samochody wojskowe. Ale nawet i takie widoki nie osłabiły naszej dumy i radości. Widocznie tak musiało być. Przecież na wojnie byłem po raz pierwszy, nie miałem W tym zakresie osobistego doświadczenia i przeżyć. A historia mówiła, że każdej wojnie towarzyszy rabunek, przemoc, gwałt. Więc…
RAPORT
W opisanym szyku wkroczyliśmy do koszar przy ul. Kurkowej tu zaskoczyła nas niemal kompletna pustka, brak jakiegokolwiek ruchu na obszernym dziedzińcu Rozkazy: “Stój, z konia, zbiórka sekcjami w dwuszeregu ze wozami, do nogi broń, równaj w prawo…” Rozglądałem się, komu zdać raport…. Z budynku koszarowego wyłonił się dowódca kompani. Krawc. Bez czapki, szabli, jakby zgarbiony, pochylony… „Na ramię broń! Prezentuj broń! na prawo patrz!“ Sprężystym krokiem wyszedłem Mu naprzeciw. Salut szab1ą “Panie poruczniku, melduję posłusznie pluton…stan ludzie. koni…sprzętu…bez strat! Dowódca w czasie mojego raportu nie przyjął nawet postawy zasadniczej. Stał z niewidzącym wzrokiem… Przez głowę jak błyskawica przemknęła mi myśl: może w sztabie święcili zwycięstwo… Ale nie, to niedorzeczne, to nie nasz dowódca…
Chwila bezruchu, oczekiwania, ciszy. Staliśmy na wprost siebie. On – ruina żołnierza, ja – żołnierz zwycięstwa. I usłyszałem ciche, jakby zdławione :”Panie podchorąży, tu już wojska nie ma, nie ma…” – Dowódca odwrócił się i wolnym krokiem udał się w kierunku koszar. Ja za nim, z błyskawicą w głowie, lecz przepisowo, z lewej strony pół kroku z tyłu, ze słowami, które 'mogłem jedynie wykrztusić: ” Jak to… panie poruczniku, jak to?”.. Lekko skłaniając ze głowę W moją stronę powiedział z ogromnym smutkiem: „Tak, kapitulacja. Lwów zajmują Rosjanie”. Wicher i zamęty w głowie… A jednak z podświadomości wyłaniają się nawyki í dogmaty, wyniesione z Korpusu Kadetów í Podchorążówki Panie poruczniku, a ludzie, co z ludźmi, z bronią…?” Zatrzymał się. Odwrócił. wskazał ręką. Dopiero wówczas zauważyłem w części dziedzińca wielką, bezładną kupę broni, karabinów, ładownic, pistoletów, szabel. Widocznie nie byliśmy pierwsi. Słowa dowódcy: ” Broń złożyć tam. A 1udzzíe’?… Ludzie są wolni… Sami postanowią co robić. Odwrócił się i wszedł do koszar. A ja? Ja wróciłem do mojego wojska. ” Na ramię broń, do nogi broń, spocznij…” Powtórzyłem następnie słowa dowódcy. Ucieszyły mnie jak grom pojedyncze , niezidentyfikowane okrzyki: „Hura! Wojna się skończyła. Do domu, do domu…” Kto tak mógł zareagować ? Większość wiadomość przyjęła w spokojnie, ze smutkiem, nawet płaczem. – Słyszę do dzisiaj stuk rzucanych na stos karabinów. Wyrywanych z pasją zamków… Poszedłem do koszar.
Tam panowała cisza. Idąc przez długi korytarz szukałem swego dowódcy. Drzwi od pokojów w większości były otwarte. Przy stołach siedzieli, przeważnie w milczeniu, oficerowie młodsi, porucznicy, kapitanowie. Na niektórych stolikach leżały wyjęte z kabur pistolety. Po co, czemu miały służyć ? Dowiedziałam się tego nieco póżniej. Posłużyły tym, którzy woleli śmierć od niewoli Odszukałem swego dowódcę. ” Panie poruczniku a z nami, co będzie z nami i co mamy robić w odpowiedzi bezradne, bez słowo rozłożenie rąk. ” Panie poruczniku, a co Pan zrobi? ” Odpowiedź: ” będę starał. się przedostać do Rumunii. A Panu nie nie mogę radzić..” Wyszedłem bez słowa, bez gestu, bez ostatniego uścisku ręki Wracałem korytarzem. Po głowie kłębiły się myśli. To nie może być tak, to nie może być koniec wojny. To jest przegrana tylko na niewielkim odcinku frontu, nie przegrane wojna. Warszawa bohatersko się broni, walczą skutecznie níe naruszone armie Kraków, Poznań, Wschód, Polesie… To jest tylko niepomyślny epizod, nie klęska. Co robić, wyszedłem na dziedziniec. To panował ruch, jak na jarmarku. Nasze wozy sprzętowe z powrotem zamieniły się na dwukonne, chłopskie podwody – furmanki wymoszczone słomą. ” Panie podchorąży, z nami, z nami, jedziemy do domu, ze Lwowa trzeba wyjść..” To moi żołnierze. Było ich może siedmiu. Niektórzy już w cywilnych marynarkach lub w mundurach bez stopni i oznak.
Panie podchorąży, niech się Pan przebierze, tak będzie lepiej… Niech się Pan nie przyznaje, że był Pan dowódcą…My nie powiemy. Przynieśli sukienny mundur szeregowca. Szybko pomogli mi się przebrać. Trzeba też było pożegnać się z insygniami władzy. Podszedłem do stosu z bronią. Roztrzaskałem lornetkę, rozmontowałem i rozrzuciłem pistolet służbowy. Złamałem a może tylko pogiąłem szablę. Rzuciłem pas oficerski. . . . Jak W letargu wsiadłem na wóz. W głowie nadal chaos i zamęt. Co robić… Wóz ruszył, wyjechał za bramę, włączył się w ciąg pieszych í wozów, opuszczających Lwów. Tak dotarliśmy do granic miasta. Miałem jeszcze W kieszeni zarekwirowany damski pistolet z masą perłową…
DROGA DRUGA LWÓW ^ WARSZAWA
Pomału myśli zaczęły się w głowie układać. Zacząłem zauważać, co się dookoła dzieje. Moi żołnierze na wozie prowadzili ożywioną rozmowę w kresowym, wschodnim dialekcie, którego dobrze nie rozumiałem. Co dalej robić, gdzie oni mnie wiozą, dokąd zdążają Jak się w końcu zorientowałem udawaliśmy się na północ. Nagle rozmowy ucichły. Jeszcze jedno ostrzeżenie: „Panie podchorąży, niech Pan nic nie mówi, my za Pana wszystko powiemy i niech się Pan nie odzywa.” Mieli rację, przecież je nie umiałam mówić tak jak oni.
Przed nami, jak okiem sięgnąć, na wschód od lasu widniejącego w odległości ok. 7oo- 8oo m a na zachód od stojących tam zabudowań, szła tyraliera radzieckich „czerwonoarmiejców”, żołnierz od żołnierza kilkanaście metrów, z karabinami w pogotowiu. Przypomniało mi to polowanie z nagonka. Zbliżaliśmy się wraz z falą ludzką do posterunku na szosie, który zatrzymywał furmanki, ludzi, niektórych rewidował. Zatrzymano naszą furmankę… Moi żołnierze zaczęli wyjaśniać coś płynnym, jak mi się wydawało językiem rosyjskim „Czerwonoarmiejców” kiwali głowami, stawiali pytanie. Jeden wskazał ręką na mnie i o coś się spytał, Otrzymał odpowiedź, która go widocznie zadowoliła. Pogrzebali w wozie. Machnęli ręką „ujeżdżaj”..” Pojechaliśmy dalej…
Zbliżał się mrok. Spytałem, gdzie oni jadą. Powiedzieli, że do domu i wskazali ręką na północ: Wołyń, Polesie i Podole. Nie pytałem. Postanowiłem się z nimi rozstać. Moja droga wiodła do Warszawy, które przecież jeszcze walczyła. Nie do Rumunii, nie na północny wschód, lecz na Warszawę. Tam będę potrzebny. Wojna się nie skończyła. Zwyciężymy, musimy zwyciężyć. Zeskoczyłem z wozu. Uściski rąk, serdeczne, życzliwe. Z Bogiem. Niech Bóg prowadzi. Dzięki! Dzisiaj wiem, że ci lodzie uratowali mi życie, przeprowadzili obok Kozielska, obok dołów katyńskich. Ci prości ludzie ze wschodnich rubieży Polski więcej orientowali się w sytuacji niż ja. Poszedłem w las, na północny zachód, bo wiedziałem, „że ¬ tam jest Warszawa. W pierwszej napotkanej wsi natknąłem się na gromady uciekinierów. Biwakowali w stodołach i na podwórkach. Palili ogniska, piekli otrzymane od gospodarzy ziemniaki. I dla mnie starczyło, choć soli nie było.
Z rozmów przy ognisku dowiedziałem się dużo. Że należy unikać spotkania z oddziałami radzieckimi. Że nie można przyznawać się, że było się żołnierzem. Aresztują, zabiorą, wyślę na wschód do obozów dla internowanych. Kryć się, uciekać. Tak zaczęła się moja dwu i pół tygodniowo wędrówka przez lasy i bezdroża do Warszawy. Kompasem było mi słońce i język. Unikałem traktów, dróg, przez szosy przebiegałem chyłkiem, po upewnieniu się, że są puste. Noce we wsiach zabitych deskami, w stodołach lub brogach, przeważnie o kartoflach, czasami kubku mleka lub ciepłej wody Nie udało mi się jednak uniknąć spotkania z armia radziecką. Przedtem jednak spotkałem kogoś, kto wędrował z zachodu na wschód. Rosły, zarośnięty mężczyzna. W rozmowie powiedział że wraca z więzienia, idzie lasami jak ja, tylko w przeciwnym kierunku, nie chce spotkać żadnej władzy, której się boi. Pokazał mi zaświadczenie, że ” Dymytrij Jurkicz / to nazwisko snuje mi się do dziś po głowie/ został zwolniony z więzienia prewencyjnego w Rawiczu í udaje się do domu….? ” Był on chyba narodowości ukraińskiej. Zaświadczenie napisane na maszynie, miało pieczęcie polskich władz. – Ostrzeżono mnie, już wówczas, że żołnierze radzieccy aresztują polskich żołnierzy i internują w obozach. Nawet po przebraniu – wystarczyło pieczęć na bieliźnie, aby uznać kogoś ze wojskowego. A bielizna osobista wojskowa była stemplowana pieczęcią jednostki. Miałem na sobie taką bieliznę, nowiutką, mobilizacyjną, juchtowe, wysokie żołnierskie buty, żołnierski mundur. Obawiałem się wpadki. Zauważyłem, że mój przygodnie spotkamy znajomy pożądliwie spogląda na moje buty. Sam miał na nogach stare cywilne kamasze, podartą marynarkę, spodnie i wytartą, brudną burkę. Zacząłem się sie obawiać jego zazdrości. Zaświtała mi myśl… Zaproponowałem kompletną zamianę odzieży. Mnie to odpowiadało również z tego względu, że pozbywałem się wszelkich śladów wojskowych. On się ucieszył, może i dlatego, że zwolniało go to z trudu „rekwizycji” , który miał w zamyśle? Na dodatek dał mi swoje zaświadczenie, z którego jednak szczęśliwie nie musiałem korzystać.
Rozstaliśmy w zgodzie. Około 2o km przed Lublinem niespodziewanie w jednej wsi, gdzie spędziłem noc, zostałem zagarnięty przez żołnierzy radzieckich Osadzono mnie obozie przejściowym, wypełnionym uciekinierami W Piaskach Lubelskich. Przebywałem tam około 2 – dni, nie przyznając się, do mojej wojskowej profesji. Tych, co się przyznali od razu formowali w grupy i wywozili. Otrzymywaliśmy tam niezłe wyżywienie. Nasi „gospodarze” spędzali nas kilka razy dziennie na „wiece”, na których komisarza polityczni lpolitrucyl wyjaśniali przyjazne zamiary Związku Radzieckiego, sytuację, na froncie i usilnie namawiali, aby nie iść na zachód, lecz pozostać na wschodzie, w Związku Radzieckim Obóz nie był bardzo strzeżony. Przy najbliższej okazji uciekłem i udałem się w dalszą wędrówkę do Warszawy. Wiedziałem już, że Warszawa padła 27 września. Lecz z drogi nie zawróciłem.
…do Warszawy…
Na jednym z noclegów spotkałem wędrowca, podobnie jak ja zdążającego do Warszawy. „Wtedy nie mówiło się już wiele o sobie i swoich zamiarach. Wydaje się, że on nie był wojskowym. Przedstawił się nazwiskiem KOT /chyba Eugeniusz lub Aleksander/ i powiedział, że jest Żydem. Był inteligentny. grzeczny, sympatyczny Miał wiele wiadomości o sytuacji wojennej i politycznej, Dalej poszliśmy razem. Wiele rozmawialiśmy. zaufaliśmy sobie a nawet polubili. Kiedy na biwakach posilaliśmy się ziemniakami, opowiadał o tym, jak ogromnie lubi placki kartoflane.
Opowiadał o jakiejś żydowskiej jadłodajni w Warszawie, gdzie takie placki smażyli Dla tych placków gotów był poświęcić kino i każdą rozrywkę. W jednej W jednej wsi sprzedałem zegarek za 30 rubli. Ludność miejscowa zaczęło organizować „handel”. Chleba nie było, lecz można już było na biwaku kupić placki, nie ziemniaczane wprawdzie, lecz z mąki żytniej tzw. „podpłomyki”. Jakże nam smakowały… Wkroczyliśmy na tereny zajęte przez armię niemiecką. Jeszcze bardziej strzegliśmy się przed spotkaniem żołnierzy niemieckich Doszliśmy do Mińska Mazowieckiego.
Rano, po rozpoznaniu sytuacji, dalszą drogę postanowiłem przebyć szosą, wraz z falą powracających do Warszawy uciekinierów. Mój towarzysz, Kot, podjął inną decyzję. Rozstaliśmy się. Ja wyszedłem z lasu í powędrowałem do Warszawy . Gdy przekraczałem Wisłę – zapadł już mrok, a było to około 10 października. Przyglądałem się oczodołom zniszczonych domów okaleczonej Stolicy, którą 22 września we Lwowie postanowiłem bronić. Po ulicach kręciły się patrole niemieckie. To tyle.
Mój wrzesień 1939 roku nie ocieka krwią, nie krzyczy strzępami pomordowanych ciał, jękami rannych. Ale pozostawił rany. Rany serca, rany duszy, rany świadomości i pamięci. Rany nieufności i nienawiści których niczym i nigdy nie da się wyleczyć. Nígdy nie prowadziłem notatek, dzienników, pamiętników czy zapisków. Wszystko, co tu napisałem, odtworzyłem ze wspomnień, z obrazów, które głęboko zapadły mi w pamięć, w świadomość. To było 50 lat temu. Miałem wówczas 21 lat.
Henryk Ołdakowski